Podczas gdy piszę te słowa, większość uczestników szaleje na plaży w Moryniu. Znaleźliśmy się tutaj po tym, jak konkurs na program popołudnia wygrał niemiecki projekt „Beach party”. Wspólny program powoli dobiega końca, dni mijają szybko – już pojutrze Niemcy jadą do domu, a jeszcze wcześniej pożegnamy się z naszymi zuchami.
A co działo się, gdy nie pisaliśmy?
Wczorajszy dzień zaczął się od gry zaproponowanej przez Niemców: okazało się, iż do złudzenia przypominała ona polskie dwa proporce. Co wcale nie znaczy, że podobała nam się mniej. Co prawda kadrę napełniło pewną obawą ostrzeżenie, iż niemieccy skauci lubią grać w nią agresywnie, jednak tym razem na szczęście obyło się bez ofiar. Po południu głównym punktem programu był turniej polsko-niemiecki, w którym największą wiedzą o kraju sąsiada wykazała się ekipa z „Wilków”. Natomiast wieczór był… wystrzałowy. Dosłownie. W naszej kosmicznej podróży dolecieliśmy do celu – odnaleźliśmy nową planetę. Jednak zgodnie z legendą trzeba było najpierw zneutralizować chemiczną barierę, która ją otaczała. Mieszając kolorowe płyny zdobywane przez cały obóz z odpowiednimi chemikaliami, zdołaliśmy wytworzyć słup dymu (a także bulgoczącą breję), które miały otworzyć nam drogę na planetę. I tak się stało.
Dziś czeka nas jeszcze wyrażanie radości z wykonania pierwszej części misji, czyli wspólne świętowanie przy ognisku.
I potwierdzam wszelkie doniesienia, że Moryń to urocze miasteczko – do tej pory sama nie miałam okazji tu zajrzeć, lecz zarówno od kadry załatwiającej tu różne formalności, jak i od uczestników wysłanych tu na zwiad, słyszałam same dobre rzeczy. Nawiasem mówiąc, dziś odwiedził nas pan z lokalnej organizacji turystycznej i zrobił kilka zdjęć, które chce umieścić na swojej stronie. Gdy upewnię się, która to strona, na pewno podam jej adres.
Pozdrowienia od harcerzy i od wielkiego raka z moryńskiej legendy.
Ania